O to właśnie chodzi ze ja nie mam absolutnie kontroli na zyciem-nie mam poczucia rozdawania kart-mam wrazenie ze wszystkim rzadzi u mnie zlosliwy los , wredny Bog itp a ja nie mam na nic wplywu bo za co sie biore-porazka.Czy ja to zniszcze, czy ktos ( cos) okaze sie beznadziejna i ja sie rozczaruje-same porazki.I jedyne co moge by losowi wrednemu przeciwstawic sie to umrzec-tylko nad tym panuje
Wlasnie inni maja zdanie dosc pozytywne o mnie i mej wegetacji-to ja widze tą przepasc jaksrawie-jak mozna byc po 5 ciu zwiazkach, 2 razy zareczona, dwa razy mieszkajaca z kims -o takich dodchodzacych facetach nie wspomne bo nawet nie znam ich liczby-mam na mysli takich 2, 3 miesiecznych i nadal byc stara panna.Nikt mi tego nie wytyka to MOJE POCZUCIE PORAZKI.
Jak mozna mieszkac z matka majac 30 lat-ja niby taka wybujana, zmienialam facetów, prace i co-i 36 m2 bez balkonu ze slepa kuchnia i 70letnia kobieta
Dokladnie to samo co bylo jak mialam lat 18.23,27itp-tzn nie bo wtedy jeszcz emialam nadzieje i widzialam przyszlosc
Nawet nie umiem byc prostytutka chociaz z ilosc facetów i mojego podejscia to powinnam byc modelową-ale wchodzi jakas glupia moralnosc ktorej akurat taki nieudacznik stary jak juz miec nie powinien i nawet tego pociagnac nie umialam.i do tego poczucie ze taki sponsoring mimo profitów tez oddala mnie od normalnosci jeszcze bardziej-tej normalnosci o ktorej tak marze
Generalnie-jestem beznadziejna, starzejąca sie ,wszystkie szanse zawalilam, wiecej juz nie ma i nie bedzie
Ostatnio zmieniony przez przegralamzycie 2012-08-05, 22:51, w całości zmieniany 1 raz
Ale Ja moge napisać prawie to samo,mam 27 lat,nie mam zony ani dzieci,przeciez już powinienem mieć,mlodsi mają. Mam za soba przeszłośc od której nigdy się nie uwolnie,zmian w sobie których juz nie zmienie. Cierpie na PTSD i depresje. Mam za sobą zwiazek..o którym nawet nie warto wspominać. Ludzie patrza na mnie jak na morderce. Żyje z dnia na dzień,z nadzieją ze jutro juz nie otworze oczu..
Dołączyła: 05 Maj 2012 Posty: 225 Skąd: dante's inferno
Wysłany: 2012-08-06, 20:19
Nie chcę kląć, ale przestań użalać się nad sobą. ie tylko tobie wychodzą życiowe porażki, oj wiesz mi nie tylko ty masz w tym specjalizację. Ale nie należy się poddawać. Próbuj do skutku, raz spier*lisz - machnij ręką zacznij jeszcze raz i jeszcze jeszcze. Ucz się na błędach. A nie podwijasz ogon i spier*asz o nic nie walcząc, nie walcząc o swoje życie.
Sniper napisał/a:
Ale Ja moge napisać prawie to samo,mam 27 lat,nie mam zony ani dzieci,przeciez już powinienem mieć,mlodsi mają.
jak już pisałam, kto wam wbił do głowy ten bezwartościowy stereotyp, że w tym wieku trzeba mieć męża, żonę, dzieci etp. ludzie młodzi jesteście, życie przed wami.
ps. przepraszam, jeśli mnie poniosło, nie zamierzałam nikogo obrażać
I'm not crazy. My reality is just different then yours.
Ja mam 26 lat - męża nie mam i się nie zanosi, dzieci nie będę mieć, bo nie chcę i też mieszkam z matką... czy z tego powodu powinnam iść rzucić się z 10 piętra?
przegralamzycie, przestań się koncentrować na tym czego nie masz, a zacznij na tym co masz i możesz mieć.
Też przegrałem swoje życie i to w głupi sposób-jedna bezsensowna decyzja o operacji pozbawiła mnie wszystkiego -miałem wszystko prócz odporności na stres i to mnie zabiło. REGULAMIN!
Ostatnio zmieniony przez 2012-10-19, 13:01, w całości zmieniany 1 raz
Witam, przegralamzycie z jednej strony Cię rozumiem, ale z drugiej oczywiście nasuwa się się myśl, że inni mają jeszcze gorzej, a jednak sobie jakoś z tym radzą. Rozumiem, bo mam bardzo podobnie. Też prawie 30 lat na koncie, 2 prace, co raczej nie wychodzi mi na zdrowie, ale o tym wspomnę jeszcze później, żadnego stałego związku na horyzoncie, ale może tak po kolei. Jak miałam 8, może 9 lat, byłam molestowana, nawet nie wiem jak długo to trwało, jednak zostawiło to w mojej psychice niezłe ślady. Po dziś dzień nie lubię jak ktoś mnie dotyka, chyba że jest to osoba, którą bardzo dobrze znam. Co niestety wpłynęło na moje życie osobiste, ponieważ nie jestem w stanie stworzyć trwałego związku, a poza tym zawsze wybieram nieodpowiednich facetów, ale nawet do tego można się przyzwyczaić. W szkole zawsze nagrody, minimum znajomych, bo trzeba się uczyć. Pierwsza nieudana próba samobójcza, bodajże w 8 klasie, następnie rozmowy z psychologiem, które nic nie dały. Liceum, studia, zawsze zbyt ambitna, nigdy nie miałam czasu na zabawę, a to chyba tylko po to, aby udowodnić matce, że jestem w stanie to zrobić. Piszę "to" ponieważ później przeniosło się to na inne dziedziny mojego życia, niestety. Na drugim roku urodziłam synka, niestety z komplikacjami, więc przez dłuższy okres czasu był szpital-studia-szpital, jak udawało mi się pobyć przez 3 dni w domu, to było wielkie święto. Małego sama wychowywałam, pomijam już całą tą historię z jego ojcem, ponieważ wydaje mi się tutaj mało istotna. Po studiach oczywiście praca, ale w tym wypadku mam taki charakter, że w sumie nie liczy gdzie się pracuje, grunt, żeby się pracowało. Więc mając mgr zaliczyłam pracę sezonowa, pracę w sklepie, aż w końcu w szkole, czyli moje marzenie. Ale niestety zbyt dużych perspektyw na pozostanie tam nie mam, niestety nauczam złych przedmiotów. I tutaj wchodzi jeszcze druga praca, i o ile praca w szkole jest na 1/2 etatu, to ta druga już na cały, ale tak jest dopiero od czerwca tego roku. W 2011 roku, w sierpniu wykryto u mnie nowotwór złośliwy w stanie już nieoperacyjnym. Dwa tygodnie wyjęte z życia, nie jestem w stanie nic sobie z nich przypomnieć oprócz tego, że płakałam i spałam. Na szczęście moja babcia zajmowała się moim synem. Później chemio- i radioterapia, coś co jednak strasznie mnie zmieniło, nie tyle fizycznie, co psychicznie. Leżenie przez 12 h pod kroplówką, sama w czterech ścianach, z tysiącem myśli w głowie pomiędzy snem, wyjścia ze szpitala, kiedy nikt po ciebie nie przyjeżdżał, nie czekał, kiedy człowiek modlił się o siłę, aby dojść do przystanku i wrócić do domu. A w domu nawet nie było sił, żeby porozmawiać z dzieckiem, żeby spytać jak minęły pierwsze dni w szkole, kiedy się płakało bo nie było już siły na nic innego, nawet na dojście do łazienki i te myśli, że się już nie da rady. A rano wstawało się znowu i jechało do szpitala, nie było tu miejsca na nie chce mi się, albo nie dam rady. I tak przez prawie 2 miesiące. W między czasie dowiedziałam się, że jeden z moich uczniów ma ciężką białaczkę. Przepłakane noce, bo tak naprawdę jego życie było więcej warte, bo dzieciak powinien jeszcze tyle zobaczyć i spróbować, niby 10 lat różnicy, ale to ja mogłam jeździć i się leczyć, a on powinien się cieszyć życiem. Odkąd dowiedziałam się, że mam raka nigdy nie powiedziałam, że to niesprawiedliwe, czy dlaczego ja, nie miałam do tego prawa i teraz jestem z tego dumna. Tak mogą powiedzieć rodzice, którzy mają chore dzieci, albo same dzieci mogą tak twierdzić, nie my, którym było dane przeżyć kawałek życia. Ale wracając do tematu, wróciła mi moja stara prawie zapomniana autoagresja, mój sposób na stres, może i strach. Tylko, że ja się nie tnę, nie lubię blizn, ale lubię krew. Wystarczy wbić igłę i patrzeć jak spływa po ręce, chyba nic mnie tak nie uspakaja jak ten widok. Jakby z nią uchodziła ze mnie cała złość, cały gniew i ból. Malutki problem tylko, bo po chemii i wcześniejszym zdawaniu krwi mam niezłe zrosty na żyłach, co nieco komplikuje, ale aż tak nie przeszkadza, żebym tego zaprzestała. Najgorsze, że często te pragnienie widoku spływającej lepkiej, ciepłej krwi towarzyszy mi w ciągu dnia, więc tylko czekam aż wrócę do domu i to zrobię. Dwie prace, czyli czasem wychodzi po 14h w pracy, ostatnio się zdarzyło 20 przez dwa dni i czasem już jestem tak zmęczona, że usiadłabym i zaczęła płakać, a ja idę biegać, bo w pewien sposób to mi też pomaga. Gdzieś podczas tego wszystkiego włączył mi się jakiś przycisk samodestrukcji, sprawdzam granice wytrzymałości swego organizmu, mając jednocześnie świadomość, że to co robię jest złe. 1,5 etatu, a tak naprawdę trochę więcej, bo do szkoły trzeba się przygotować, bieganie, w weekendy studia podyplomowe, dieta 500 kcal, plus wspomagacze zwiększające wydolność organizmu, i o dziwo całkiem nieźle się on trzyma. Teraz czekają mnie kolejne badania, a ja już wiem, że nie zgodzę się na następną chemię.Tak, wiem, mam dziecko i czasem sama się zastanawiam, dlaczego świadomość posiadania dziecka, nie jest dla mnie ważniejsza od chęci odejścia. Jak bardzo to wszystko na mnie wpłynęło, że nie umiem, nie jestem w stanie myśleć o dalszym życiu? Przypuszczam, że nikt z Was tego nie zrozumie, bo nawet ja nie bardzo to ogarniam, ale widać tak już musi być.
Znajdź nową pracę, szukaj jej, w pracy poznasz ludzi moze faceta.
Tak czytam to wydaje mi się, ze za wiele oczekujesz od życia.
Masz pracę, jak się nie podoba to ją zmien. Kto Ci broni szukasz pracy pracując. NIKT.
Patrzysz na przyjaciół i im zazdrościsz, zamiast to robić to dąż do tego samego. Miej cele a nie siedzisz jak stara zrzędliwa baba i marudzisz. Wiele osób by chciało mieć pracę a jej nie ma.
Tutaj na forum ludzie chcą się zabijać ale mają zaburzenia lub inne choroby.
Może wybierz zmien psychiatrę i też się staraj walczyć i leczyc. Nie wiem czy wiesz, ale my też coś z siebie musimy dawać by były jakieś efekty pracy nad sobą.
Rady jak od zawodowego psychoterapeuty: zmień pracę, poszukaj lepszej to tam poznasz faceta. Wiele osób by chciało mieć pracę a nie ma, tak to prawda, tylko chyba nie zdajesz sobie sprawy jak się teraz pracuje! Niektóre "sieciówki" to dosłownie obozy pracy i weź wyślij tam takiego kogoś kto tak bardzo chcę mieć pracę, TO ZARĘCZAM CI ŻE JAK POPRACUJE Z ROK CZY DWA TO OPRÓCZ PRACY BĘDZIE MIEĆ TEŻ PROBLEMY PSYCHICZNE tak samo jak i przewlekłe przemęczenie.
To też jest dobre: "Nie wiem czy wiesz, ale my też coś z siebie musimy dawać by były jakieś efekty pracy nad sobą" - a ty nie wiem czy wiesz, ,że czasem przychodzi taki moment w życiu że człowiek nie ma już siły, nie jest w stanie z "siebie dawać".
Pisownia. Znów. | Nmh
Ostatnio zmieniony przez 2013-01-02, 20:55, w całości zmieniany 1 raz