We mnie siła już dawno opadła, życie jest bardziej lewitacją. Podnoszę się by zacząć coś, choćby myślami iść na przód, ale to tylko chwilowe, mija dzień dwa i znów opuszczam głowę gnijąc dalej tam gdzie jestem... Tłumaczę sobie o przewartościowaniu, o dzieciakach a za chwilę myślę, że za bardzo im życie zniszczyłam i jeszcze w tym czasie słowa "zawiodłaś je bo jesteś ich matką, bo je urodziłaś"... Wiem, że zawiodłam... Wiem...
"Umiera się nie po to, by przestać żyć, lecz po to, by żyć inaczej"
"Miłość silniejsza jest od śmierci, ale zdarza się, że mizerny nałóg silniejszy jest od miłości."
Zrezygnowanie i niechęć do życia są już w moim przypadku bardzo zaawansowane. Nie wyszłam z domu od ponad dwóch tygodni (raz powiesić pranie i raz do samochodu - myślałam, że się porzygam) i z dnia na dzień czuję coraz bardziej napierający na mnie ciężar otaczającej mnie rzeczywistości, robi się coraz bardziej przytłaczająca, przerażająca i pokazująca jak bardzo jest dla mnie groźna. Boję się otwartej przestrzeni świata poza mieszkaniem, dzienne niebo razi w oczy, czuję wtedy potworny ból głowy, światłowstręt. Nocne niebo jakby miało za moment ryknąć i pokazać, jak wielką potworną pustką jest i jak chce mnie sobą zmiażdżyć. Dziwnie oddycha mi się świeżym powietrzem, jest za lekkie, przywykłam do zapachu mieszkania, bezpiecznie się nim zaciągać. Nie wyobrażam sobie bym miała wyjść teraz na ulicę, iść z kimś na spacer, nie potrafię nazwać tego uczucia bycia poza bezpieczną domową strefą, to taki dziwny chaos, czuję jak wszystko wokół jest nienaturalne i wrogie, jakbym tonęła, a próbując ratować się i wypływając na powierzchnię miała napotkać płonący ląd, stada rozwścieczonych, rogatych zwierząt, niestabilność, zbyt niskie stężenie tlenu i spojrzenia, mnóstwo wrogich spojrzeń. Tak czuję się na zewnątrz, czuję się śledzona, jestem w niebezpieczeństwie, nie mam dokąd uciec.
Pojawia się więc pytanie - po co żyć?
W domu ukrywam się. Rzecz jasna przed tym, czego się boję, ale jak długo to jeszcze potrwa? Moja kryjówka nie będzie wieczna, nie mogę tu spędzić reszty życia wykonując przyziemne ludzkie czynności, z których nikt nic nie ma. Jestem jak robal gnieżdżący się w ciepełku i oczekujący ochrony przed mroźną zimą. Próbuje się mnie zabić kapciem lub gazetą w postaci pytań o kontynuację nauki, rejestrację w urzędzie pracy, słowami uświadamiającymi mi, że nie będę wiecznie utrzymywana przez ojca, uświadamiającymi brak ambicji i całkowity brak pożyteczności w tym miejscu, ale robię uniki i za każdym razem jakimś sposobem udaje mi się uciec przed sunącą we mnie morderczą gazetą. Gnieżdżę się gdzieś głębiej, chowam się głębiej w siebie by później łatwiej mi było przyjąć kolejny cios, przetrwać go i znów grać na czas. Aby tylko jak najdłużej trwać w mojej kryjówce.
Coraz częściej powtarzam sobie, że gdy możliwości ucieczki przed odpowiedzialnością i dorosłością skończą się, mam jedno jedyne wyjście, które uwolni mnie od tego bólu istnienia, uwolni innych od pasożyta na nich żerującego, po prostu gdy już nie znajdę innego wyjścia, wreszcie zabiję się.
Wciąż gdzieś głęboko w sobie tli się iskierka nadziei, że może ktoś się mną zaopiekuje, będzie moim wybawcą, żyli długo i szczęśliwie i odjechali w stronę tęczy na białym koniu... Ale każdy kolejny, zmarnowany dzień przybliża mnie raczej do tego zbawiennego samobójstwa. Straciłam zdolność cieszenia się życiem już dawno temu, a od już prawie roku przechodzę największy depresyjny kryzys. Naprawdę nigdy nie czułam się tak źle żyjąc. Krok po kroku tracę wszystko, co sprawiało mi radość, było czymś swobodnym i dobrym. Krok po kroku tracę swoje życie, tracę umiejętności ludzkie, alienuję się, wysycham. To ten moment, w którym łzawią oczy. Moment, w którym myśli się o prostej formułce. Dziś jest to taka myśl: mam jedno marzenie. Marzę o tym, by obudzić się bez poczucia niechęci, bez zaciśniętych pięści, chciałabym obudzić się uśmiechnięta, chciałabym chcieć się budzić.
Nienawidziłam nocy. Nocna samotność była dla mnie katorgą, być może ktoś z was pamięta. Od jakiegoś czasu... lubię noce. Lubię je bo noc to czas najmniejszej ludzkiej aktywności. Nie muszę zmuszać się do starań, mam mnóstwo czasu na życie poza życiem. To budzić się teraz nie znoszę, nie chcę. Traktuję dzień jako przykry czas, który trzeba odbębnić, poświęcić na rozmyślania o sobie i swoim wadliwym mózgu, przeklinam siebie przez cały dzień tylko po to, by nocą poczuć odrobinę ulgi. Tylko ten krąg chęci i niechęci też w końcu staje się dla mnie utrapieniem, bo mam dość tej rutyny. Chcę, żeby coś się stało. Och, Borze, wiecie czego ja pragnę? Najmocniej w świecie... pragnę końca świata. Chcę płonących, potężnych kul spadających z nieba, które wszystko pełnoprawnie zniszczą. Chcę, żeby Wszechświat zmiażdżył tę planetę, która ukarała mnie dając mi życie. Chcę poczuć ulgę umierania. Życie sprawia mi ból.
Zrezygnowanie i niechęć do życia są już w moim przypadku bardzo zaawansowane. Nie wyszłam z domu od ponad dwóch tygodni (raz powiesić pranie i raz do samochodu - myślałam, że się porzygam) i z dnia na dzień czuję coraz bardziej napierający na mnie ciężar otaczającej mnie rzeczywistości, robi się coraz bardziej przytłaczająca, przerażająca i pokazująca jak bardzo jest dla mnie groźna. Boję się otwartej przestrzeni świata poza mieszkaniem, dzienne niebo razi w oczy, czuję wtedy potworny ból głowy, światłowstręt. Nocne niebo jakby miało za moment ryknąć i pokazać, jak wielką potworną pustką jest i jak chce mnie sobą zmiażdżyć. Dziwnie oddycha mi się świeżym powietrzem, jest za lekkie, przywykłam do zapachu mieszkania, bezpiecznie się nim zaciągać. Nie wyobrażam sobie bym miała wyjść teraz na ulicę, iść z kimś na spacer, nie potrafię nazwać tego uczucia bycia poza bezpieczną domową strefą, to taki dziwny chaos, czuję jak wszystko wokół jest nienaturalne i wrogie, jakbym tonęła, a próbując ratować się i wypływając na powierzchnię miała napotkać płonący ląd, stada rozwścieczonych, rogatych zwierząt, niestabilność, zbyt niskie stężenie tlenu i spojrzenia, mnóstwo wrogich spojrzeń. Tak czuję się na zewnątrz, czuję się śledzona, jestem w niebezpieczeństwie, nie mam dokąd uciec.
Pojawia się więc pytanie - po co żyć?
W domu ukrywam się. Rzecz jasna przed tym, czego się boję, ale jak długo to jeszcze potrwa? Moja kryjówka nie będzie wieczna, nie mogę tu spędzić reszty życia wykonując przyziemne ludzkie czynności, z których nikt nic nie ma. Jestem jak robal gnieżdżący się w ciepełku i oczekujący ochrony przed mroźną zimą. Próbuje się mnie zabić kapciem lub gazetą w postaci pytań o kontynuację nauki, rejestrację w urzędzie pracy, słowami uświadamiającymi mi, że nie będę wiecznie utrzymywana przez ojca, uświadamiającymi brak ambicji i całkowity brak pożyteczności w tym miejscu, ale robię uniki i za każdym razem jakimś sposobem udaje mi się uciec przed sunącą we mnie morderczą gazetą. Gnieżdżę się gdzieś głębiej, chowam się głębiej w siebie by później łatwiej mi było przyjąć kolejny cios, przetrwać go i znów grać na czas. Aby tylko jak najdłużej trwać w mojej kryjówce.
Coraz częściej powtarzam sobie, że gdy możliwości ucieczki przed odpowiedzialnością i dorosłością skończą się, mam jedno jedyne wyjście, które uwolni mnie od tego bólu istnienia, uwolni innych od pasożyta na nich żerującego, po prostu gdy już nie znajdę innego wyjścia, wreszcie zabiję się.
Wciąż gdzieś głęboko w sobie tli się iskierka nadziei, że może ktoś się mną zaopiekuje, będzie moim wybawcą, żyli długo i szczęśliwie i odjechali w stronę tęczy na białym koniu... Ale każdy kolejny, zmarnowany dzień przybliża mnie raczej do tego zbawiennego samobójstwa. Straciłam zdolność cieszenia się życiem już dawno temu, a od już prawie roku przechodzę największy depresyjny kryzys. Naprawdę nigdy nie czułam się tak źle żyjąc. Krok po kroku tracę wszystko, co sprawiało mi radość, było czymś swobodnym i dobrym. Krok po kroku tracę swoje życie, tracę umiejętności ludzkie, alienuję się, wysycham. To ten moment, w którym łzawią oczy. Moment, w którym myśli się o prostej formułce. Dziś jest to taka myśl: mam jedno marzenie. Marzę o tym, by obudzić się bez poczucia niechęci, bez zaciśniętych pięści, chciałabym obudzić się uśmiechnięta, chciałabym chcieć się budzić.
Nienawidziłam nocy. Nocna samotność była dla mnie katorgą, być może ktoś z was pamięta. Od jakiegoś czasu... lubię noce. Lubię je bo noc to czas najmniejszej ludzkiej aktywności. Nie muszę zmuszać się do starań, mam mnóstwo czasu na życie poza życiem. To budzić się teraz nie znoszę, nie chcę. Traktuję dzień jako przykry czas, który trzeba odbębnić, poświęcić na rozmyślania o sobie i swoim wadliwym mózgu, przeklinam siebie przez cały dzień tylko po to, by nocą poczuć odrobinę ulgi. Tylko ten krąg chęci i niechęci też w końcu staje się dla mnie utrapieniem, bo mam dość tej rutyny. Chcę, żeby coś się stało. Och, Borze, wiecie czego ja pragnę? Najmocniej w świecie... pragnę końca świata. Chcę płonących, potężnych kul spadających z nieba, które wszystko pełnoprawnie zniszczą. Chcę, żeby Wszechświat zmiażdżył tę planetę, która ukarała mnie dając mi życie. Chcę poczuć ulgę umierania. Życie sprawia mi ból.
Amen.
[ Komentarz dodany przez: aga_myszka: 2014-10-08, 12:58 ] Na przyszłość postaraj się pisać bardziej rozwinięte posty. Jedno słowo od siebie to trochę za mało.
Sadist, niesamowity tekst, czyta się lepiej niż większość książek
Sadist napisał/a:
Chcę, żeby coś się stało. Och, Borze, wiecie czego ja pragnę? Najmocniej w świecie... pragnę końca świata. Chcę płonących, potężnych kul spadających z nieba, które wszystko pełnoprawnie zniszczą. Chcę, żeby Wszechświat zmiażdżył tę planetę, która ukarała mnie dając mi życie. Chcę poczuć ulgę umierania. Życie sprawia mi ból.
Dokładnie takie samo marzenie mam od bardzo dawna. Rozczarowałem się w grudniu 2012, ale dalej czekam z nadzieją na brak jutra. [/quote]
Nigdy nie nastanie najlepsza pora na śmierć. Więc na co ja czekam?
Arya, chyba someone89 uważa, że tematyka New World Order, teorii spiskowych jest ciekawsza od tekstu powyżej, "spodobałaby się bardziej" Mrocznemu Cieniowi.
Wiek: 31 Dołączył: 18 Lip 2014 Posty: 201 Skąd: Europa
Wysłany: 2014-10-10, 17:36
Znacie to uczucie gdy jesteście gdzieś a marzycie tylko o tym by wrócić do domu? Nie ma dobrego rozwiązania, nie będzie lepiej, nic się nie zmieni. To nie sytuacja jest problematyczna - to ja, jestem po prostu niezdolny do normalnego życia. Nie ważne co się stanie, nawet najbardziej optymistyczny scenariusz mi nie pomoże. Myślałem że chce żyć a problem bierze sie z nadmiernych ambicji i słabości. Ale prawda jest inna, bardzo prosta i dosadna: ja chce by było źle. Chce by doprowadziło mnie to do końca. Chce zdychać powoli, w cierpieniach, znienawidzony.
Ort. | Arya
Ostatnio zmieniony przez 2014-10-11, 09:08, w całości zmieniany 1 raz
Wiek: 32 Dołączył: 07 Kwi 2013 Posty: 122 Skąd: Polska
Wysłany: 2014-10-10, 22:45
Mnich napisał/a:
Znacie to uczucie gdy jesteście gdzieś a mażycie tylko o tym by wrócić do domu?
Znamy. Przeważnie to staram się wychodzić do ludzi bo inaczej już bym całkiem zdurniał. Jednak zdarza sie, że marzę o powrocie do domu, założeniu słuchawek na uszy i olaniu wszystkiego
Wiek: 29 Dołączył: 14 Sie 2014 Posty: 747 Skąd: pomorskie
Wysłany: 2014-10-15, 19:10
Sadist,
Dokładnie cię rozumiem. Swojego czasu, gdy byłam bezrobotna to przez miesiąc nie wychodziłam z domu. MIESIĄC. Nawet do sklepu. Jadłam sam makaron i jakieś słoikowe dania, które miałam zachomikowane w domu. Bałam się wyjść, nie chciałam patrzeć na ludzi, nie chciałam, żeby patrzyli na mnie. Było mi z tym dobrze, bo było bezpiecznie. W końcu, któregoś dnia otrząsnęłam się z tego letargu, nie wiem jakim cudem znalazłam chęć do zmian. Chyba przez to, że znalazłam pracę i chcąc nie chcąc musiałam wyjść z domu. To był bardzo ciężki okres w moim życiu. Rozważyłaś wizytę u specjalisty? Wiem, że ciężko będzie postawić pierwszy krok, ale potem będzie łatwiej. Na lekach będzie Ci łatwiej. Na razie z mojej strony masz tylko milion uścisków.
Jak dawno nie było mnie w tym temacie...
Od jakiegoś czasu miałam przeczucie, że dobra passa wcześniej czy później musi się skończyć - nie przypuszczałam tylko, że taka zwyczajna, głupia sytuacja wywoła u mnie takie załamanie... Z jednej strony wiem, że to minie, takie sytuacje nie trwają wiecznie, z drugiej - każda myśl o tym wywołuje u mnie atak paniki. To chyba w jakiś sposób sytuacja bez wyjścia.
Chciałabym zasnąć i obudzić się za kilka miesięcy, kiedy już będzie po wszystkim.
I znowu tu piszę. Nie mam siły, znowu. Ogarnęła mnie taka pustka, tylko ten ból. I spotkanie z koleżanką, w którym okazało się, że komórka (internet) jest ważniejszy ode mnie. Nie mogę tego przetrawić... Chciałabym iść spać i obudzić się w innej rzeczywistości. Co tu mówić jest coraz gorzej i nikogo tutaj ze mną nie ma.
Gdy przeglądasz się w lustrze i masz ochotę je stłuc, to nie lustro trzeba zniszczyć, to ciebie trzeba zmienić.
Najgorsze w piekle to nie palący ogień, wieczność męczarni, utrata łaski bożej czy poddanie torturom. Najgorsze w piekle jest to, że nie wiesz, czy już się w nim nie znajdujesz.